Wicemistrzostwo świata w piłce ręcznej to dopiero początek. Katar chce pokazać całemu światu, jak dokonać niemożliwego i zbudować w dwumilionowym kraju sportową potęgę.

To i tak wiele. Jeszcze w 2004 roku w Katarze mieszkało 750 tysięcy ludzi. Rozwój w ostatnich latach sprawił, że dzisiaj to najbogatsze państwo na świecie. Przychód na mieszkańca w 2013 roku wyniósł 145 tys. dolarów – o prawie 60 tys. więcej od drugiego Luksemburga. To zasługa ogromnych złóż gazu ziemnego oraz ropy naftowej (trzecie największe zasoby na świecie). To daje Katarczykom niewyobrażalne możliwości. Takie, o jakich inni mogą tylko pomarzyć.

Fundamentem rozwoju sportowego jest fundacja Aspire Zone. W jej ramach działa akademia Aspire Sport oraz Aspetar. Akademia Aspire do 2020 roku ma zamiar stać się „punktem odniesienia” dla innych tego typu projektów.
Akademia stworzyła program „futbolowe marzenia”. Od 2007 roku przetestowali ok. 4 milionów nastoletnich chłopców marzących o grze w piłkę nożną. Głównie z Afryki, lecz odwiedzili również takie zakątki jak Wietnam, Tajlandia, Gwatemala, Paragwaj czy Kostaryka. To największe takie poszukiwania w historii. Najlepszych zawodników (20 rocznie) wysyłają do senegalskiego ośrodka Aspire Zone lub przyjmują u siebie, w Dausze. Wybrańcy mają zagwarantowane zakwaterowanie, darmową edukację czy miesięczne kieszonkowe.

O nic nie muszą się martwić ich rodzice. Oni otrzymują od państwa aż do 5 tys. dolarów miesięcznie. Obok tych zawodników szkolą się Katarczycy – mają rywalizować z najlepszymi, by sami się rozwijali. Właśnie po to ściągani są sportowcy z zagranicy; znacznie przyspieszają proces rozwoju sportu podnosząc poziom, zwłaszcza w dyscyplinach drużynowych. W Dausze trwa właśnie międzynarodowy turniej piłkarski „Al Kass”. Przyjechały na niego zespoły do lat 17 Arsenalu, Atletico Madryt, Realu Madryt, Juventusu, Milanu czy Paris Saint-Germain.

Każdy zostanie sprawdzony

Ale akademia nie zajmuje się wyłącznie piłką nożną. Katarczycy chcą zaznaczyć swoją obecność w każdym sporcie. W akademii Aspire ogromny nacisk kładzie się również na lekkoatletykę, squash czy tenis stołowy. Przedstawiciele tych sportów mają zagwarantowaną całoroczną opiekę. Golfiści, tenisiści czy pływacy również znajdą pomoc w akademii – chociażby medyczną – ale zajmują się nimi trenerzy z ich macierzystych federacji sportowych. Najzdolniejsi sportowcy mogą liczyć na „przyśpieszoną ścieżkę kariery”. Żaden talent nie powinien przejść niezauważony dzięki programowi identyfikacji talentu oraz testowania (TITP). Uczniowie szóstych klas są badani po to, by znaleźć tych z potencjałem sportowym. We wszystkim wspomaga ich nauka. Katarczycy czerpią garściami z najnowszej technologii oraz odkryć naukowych. Największych specjalistów sprowadzają do siebie.
Aspire oferuje również uczniom zajęcia pozalekcyjne – mogą trenować wybrany przez siebie sport lub brać udział w ćwiczeniach ogólnych. Najzdolniejsi mogą otrzymać stypendium i trafić do akademii. Powszechne są zachęty finansowe. Pieniądze mają gwarantować to, że nikt zdolny nie porzuci uprawianego przez siebie sportu. By lepiej wszystkim zarządzać, utworzona została centralna baza danych, gdzie zbierane są wszelkie możliwe dane dotyczące katarskich sportowców. Ścieżki kariery są od razu wytyczone.

1

Nikt nie ma prawa wymknąć się z rąk systemowi. Bo Katar nie może sobie na to pozwolić. Z raportu Kataru dotyczącego sportu za lata 2012-13 wynika, że zarejestrowanych tam jest 19,5 tysiąca sportowców. Najpopularniejsze dyscypliny to piłka nożna, pływanie, lekkoatletyka czy piłka ręczna.

2

Ale dorosłych, zawodowych sportowców, jest tylko 2700. 8,5 tys. to dzieci, z czego tylko 500 to dziewczynki. Ale sytuacja pod tym względem i tak uległa poprawie. Jeszcze w 2000 roku kobiety prawie w ogóle nie brały udziału w sporcie. Po raz pierwszy pojechały na Igrzyska Olimpijskie w 2012 roku. Naciski wywierał Międzynarodowy Komitet Olimpijski. Pierwszy udział na IO Katar wziął w 1984 roku. Do tej pory zdobył cztery brązowe medale. Najbardziej musi ich cieszyć krążek Mutazza Isa Barszima, skoczka wzwyż. Trzy lata temu w Londynie został pierwszym medalistą olimpijskim wywodzącym się z akademii Aspire. W zeszłym roku zdobył złoto na halowych mistrzostwach świata w Sopocie. Trenerem pochodzącego z Sudanu sportowca był Polak, Stanisław Szczyrba.

Szkoleniowców z zagranicy jest już wielu, ale potrzeba jeszcze więcej. To oni są na razie najważniejsi; kto inny wykształci sportowców, kogo podpatrywać mają inni katarscy trenerzy? W lekkiej atletyce w 2008 roku na jednego trenera przypadało aż 76 sportowców. Sytuacja od tego czasu znacznie się poprawiła. Z ostatnich danych wynika, że jeden trener musi obecnie opiekować się 25 lekkoatletami.

3

Pierwsze efekty szkoleń są już widoczne. Piłkarska reprezentacja Kataru do lat 19 wygrała w zeszłym roku mistrzostwa Azji, czego nie zrobiła nigdy wcześniej. Młodzieżowcy grają w takich europejskich klubach jak Atletico Madryt, Real Sociedad, Villarreal, Sevilla, Red Bull Salzburg czy Celtic. – To nowe pokolenie wychowane w innym środowisku niż poprzednicy – powiedział Scott McIntyre, australijski dziennikarz zajmujący się azjatycką piłką, w rozmowie z Michałem Szadkowskim. Dość powiedzieć, że w finale Milk Cup 2011 – turnieju dla młodzieżowców rozgrywanego w Irlandii Północnej – akademia Aspire pokonała 5-1 rówieśników z Manchesteru United. Kiedyś w tym turnieju grali tacy zawodnicy jak Ryan Giggs, Paul Scholes czy David Beckham.

„W Europie czegoś takiego nie ma”

Za to Aspetar to pierwsze w rejonie Zatoki Perskiej wyspecjalizowane centrum medycyny sportowej. Do końca tego roku ma stać się liderem w medycynie sportowej na świecie! Nie jest to niemożliwe. Za opiekę medyczną podczas ostatnich mistrzostw świata w piłce ręcznej centrum otrzymało nagrodę od IHF (Międzynarodowa Federacja Piłki Ręcznej) za „wybitną opiekę medyczną”. Aspetar pomagał również w powstaniu najbardziej zaawansowanego systemu analizy spotkań piłki ręcznej. To tu pomocy przed zeszłorocznym mundialem w piłce nożnej szukał Yaya Toure z Manchesteru City, gdy chciał wyleczyć kontuzję. – Nawet w Europie nie ma takiego szpitala – mówił podczas wizyty. Aspetar na mundialu służył pomocą kadrom Algierii oraz Wybrzeża Kości Słoniowej.

Jak to możliwe? To proste – pieniądze. Pracują tam najwybitniejsi eksperci. Dr Cristiano Eirale był głównym lekarzem Interu Mediolan w latach 2004-2006. Od ośmiu lat piastuje podobną pozycję w reprezentacji Kataru. Dr Robbart van Linschoten na Euro 2000 współpracował z Holandią, potem przez lata pracował z Feyenoordem Rotterdam. A dr Juan Manuel Alonso jeszcze w 2013 roku był szefem departamentu medycznego hiszpańskiej federacji lekkoatletycznej. Takich nazwisk jest o wiele więcej. To specjaliści z różnych sportów.

Szersza rola sportu

Wszystko jest częścią szerszego projektu. „Qatar National Vision 2030” to program rozwoju kraju do 2030 roku. Został wprowadzony siedem lat temu. Sport odgrywa w nim bardzo ważną rolę. Ale po co Katarczykom sukcesy w tej dziedzinie życia?

Częściowo dlatego, że chcą walczyć z otyłością wśród swoich mieszkańców. Katarczycy nie należą do najzdrowszych ludzi na świecie. Z raportu tamtejszego ministerstwa zdrowia wynika, że ponad 71 proc. ma nadwagę. 32 proc. jest otyła lub bardzo otyła. Co piąty Katarczyk ma cukrzycę. Z tego powodu niedawno wprowadzono obowiązkowe lekcje wychowania fizycznego już od przedszkola. Każdy nauczyciel WF-u ma zostać odpowiednio przeszkolony. Sukcesy w sporcie mają zachęcić Katarczyków do aktywniejszego trybu życia. Dzięki temu społeczeństwo ma stać się zdrowsze, co obniży wydatki na służbę zdrowia. To również sposób na to, by zbudować „zjednoczone” społeczeństwo i „budować dumę narodową”, jak to przedstawiono w QNV 2030.

Ale to nie są najważniejsze rzeczy. – Jednym z kluczowych powodów stojących za tym podejściem jest dążenie do zdobycia „miękkiej siły” w krajach będących głównymi partnerami handlowymi, czy, co ważniejsze, potencjalnymi sojusznikami militarnymi. Głównie chodzi o Wielką Brytanię, Francję czy USA – powiedział swego czasu BBC Christopher Davidson, wykładowca na uniwersytecie w Durham, zajmujący się Bliskim Wschodem. – Jeśli sport da szansę krajom Zatoki Perskiej w zyskaniu przychylniejszych nagłówków oraz rozpoznawalności, to może dzięki temu będą postrzegani jako bardziej otwarci, bardziej przyjaźni.

W końcu mówimy o kraju posiadającym 12 tysięcy zawodowych żołnierzy. Rezerwistów nie ma. Większe armie ma ponad 100 państw na całym świecie. Katarczycy nie mają zbyt wielkiego pola do rozwoju. Już teraz mają 13,4 aktywnych żołnierzy na 1000 mieszkańców. Pod tym względem znajdują się w światowej czołówce (dane z raportu International Institute for Strategic Studies z 2012 roku). Allen Fromherz, autor książki „Katar: historia współczesna”, twierdzi, że Katarczycy nie zapomnieli o Kuwejcie. To również mały i bogaty kraj. Ale w latach 90′ został zaatakowany przez Irak. Okupacja trwała przez siedem miesięcy. Kuwejt wyzwoliła dopiero międzynarodowa koalicja w ramach operacji „Pustynna Burza”. – Katar nie chce być widziany jako bezcenny klejnot, który może zostać zgarnięty przez znacznie potężniejszego sąsiada, takiego jak Arabia Saudyjska czy Iran – powiedział Fromherz.

Ze względu na swoje uwarunkowania Katar nie ma szans na to, by kiedykolwiek stać się taką potęgą jak Chiny czy USA. Przecież rodowici Katarczycy i tak stanowią mniejszość we własnym kraju. Na jednego przypada aż pięciu obcokrajowców; najczęściej chodzi o tanią siłę roboczą. Do 2020 roku w Katarze ma mieszkać 2,8 mln ludzi. To tyle, ilu turystów przyjechało w 2011 roku. Jednak większość z nich przybywa zaledwie na kilka dni, a czasem nawet na kilka godzin – na konferencje czy seminaria biznesowe.

To katarski sposób na zdobycie wpływów na świecie. Na przykład „Doha GOALS” to coroczne spotkanie liderów (nie tylko w sporcie, ale również w polityce, biznesie czy mediach) w Dausze. Katarczycy wymyślili sobie, że będą „łącznikami wschodu i zachodu”. Starają się zachowywać neutralność. Często rozwiązują regionalne spory. To tu odbywa się coraz więcej międzypaństwowych konferencji oraz światowych for gospodarczych. To część szerszej strategii. Promują kraj na świecie oraz turystykę, chcąc w ten sposób uniezależnić swoje dochody od ropy i gazu. Te odpowiadają za połowę PKB.

Dziewięć dni, które wstrząsnęło światem

Do grudnia 2010 roku Katar nie był zauważalny w świecie sportowym. Ale to wszystko zmieniło się w przeciągu dziewięciu dni. Najpierw dostali prawo organizacji mistrzostw świata w 2022 roku. Następnie przekonali FC Barcelonę do porzucenia 111-letniej tradycji i umieszczenia na koszulkach reklamy sponsora. Qatar Foundation – organizacja non-profit, zajmująca się rozwojem edukacji oraz nauki – zapłaciło 150 mln euro za pięć lat umowy. Potem sponsorem Barcelony zostały państwowe linie lotnicze, Qatar Airways. Ich rola może się zwiększyć jeszcze bardziej. – Nie ma dla nas rzeczy niemożliwych i jesteśmy otwarci na niespodzianki. Jedną z nich może być zmiana w nazwie stadionu Barcelony – powiedział ostatnio prezes zarządu Akbar Al Baker. Za to Qatar Sports Investment (QSI) to „dziecko” katarskiego komitetu olimpijskiego oraz tamtejszego ministerstwa finansów. QSI jest właścicielem Paris Saint-Germain.

Tu wpływy w świecie piłkarskim się nie kończą. W akademii Aspire przerwę zimową w ostatnich latach spędzały takie kluby jak Bayern Monachium, Schalke 04 Gelsenkirchen, Ajax Amsterdam czy Zenit Sankt Petersburg. Katarczycy mieli też zapłacić duńskiej federacji piłkarskiej za zorganizowanie u siebie dwóch obozów treningowych. W drugoligowym belgijskim KAS Eupen – będącym własnością Aspire, ogrywani tam są piłkarze z akademii – dyrektorem sportowym jest Josep Colomer. To były szef departamentu młodzieżowego w Barcelonie i zdaniem wielu odkrywca talentu Lionela Messiego.

Ale ich macki nie sięgają wyłącznie futbolu. Qatar Investment Authority jest największym udziałowcem Barclays, brytyjskiej firmy holdingowej i sponsora tytularnego angielskiej Premier League. QIA pojawiło się tam w czasie kryzysu. Za to wioska olimpijska z IO 2012 w Londynie znajduje się w rękach Qatari Diar, innej państwowej firmy. Postawi tam 3 tysiące mieszkań na wynajem. Katarczycy budują w Londynie największy wieżowiec w Europie, Shard London Bridge (310 metrów). Koszt? Półtora miliarda funtów. Al-Dżazira, najpopularniejsza arabska telewizja, ma siedzibę w Katarze. Stacja beIN Sport, działająca m.in. we Francji czy w USA, to kolejne dziecko Al-Dżaziry. Wymieniać tak można by jeszcze długo.

Centrum (prawie) wszystkiego

Katarczycy na pewno nie mogą narzekać na nudę. Po tym, jak w 2006 roku zorganizowali Igrzyska azjatyckie, przekonali się do imprez sportowych. Poszli na całość. W zeszłym roku Katar zorganizował mistrzostwa świata w pływaniu na krótkim basenie. W tym zdołał już przyjąć najlepszych piłkarzy ręcznych na świecie, ale zorganizuje również mistrzostwa globu osób niepełnosprawnych w lekkiej atletyce oraz MŚ w boksie. Na 2016 rok zaplanowane są MŚ w kolarstwie szosowym. 2017 to rok przerwy, ale już rok później w Katarze obejrzeć będzie można MŚ w gimnastyce. W 2019 roku odbędą się tam MŚ w lekkiej atletyce, a w 2022 roku do Kataru zjadą najlepsi piłkarze na świecie. To trzecia i druga największa impreza globu. Przyniesie Katarczykom rozgłos, jakiego jeszcze nie mieli.

Tej najważniejszej na razie nie dostali, choć mocno się starali. Zarówno przy wyborze gospodarza w 2016, jak i 2020 roku, nie dostali się nawet do finałowego głosowania. Ale nie poddają się. Mają zamiar kandydować również w kolejnych latach. A z każdym rokiem doświadczenia będą mieli coraz więcej. I ich ofercie będzie coraz trudniej się oprzeć. Tym bardziej, że wiele rozwiniętych państw nie jest już tak przychylnie nastawionych do organizacji wielkich imprez sportowych.

Na razie buduje się obraz Kataru jako małego, ale bogatego państwa, które robi wszystko, aby zostało zauważone i docenione na mapie świata. Pomaga młodym afrykańskim piłkarzom i spełnia ich marzenia, rozwiązuje konflikty, przyczynia się do rozwoju nauki. Ale to tylko jedna strona medalu.

Gorsza strona Kataru

Kulisy przyznania organizacji mundialu w 2022 roku są niejasne. Albo wręcz przeciwnie – bardzo jasne. Ilość dowodów świadczących o olbrzymiej skali korupcji przy wyborze Kataru jest zatrważająca. Została do tego wykorzystana chociażby akademia Aspire. Gospodarza MŚ wybierali członkowie komitetu wykonawczego FIFA z 24 krajów. W 5 z nich działała akademia Aspire. Niedługo przed wyborami zasięgiem objęto Paragwaj czy Tajlandię. Z Paragwaju pochodził Nicolas Leoz, prezydent CONMBEOL (południowoamerykańska konfederacja piłkarska) a z Tajlandii Worawi Makudi. Obaj zasiadali w komitecie wykonawczym (Makudi nadal). Przypadek?
Leoz oskarżany o korupcję był już w latach 90′. W wyborach gotów był poprzeć Anglię, jeżeli zostałby przyznany mu… tytuł rycerski. Brytyjczyków w ogóle nie odwiedził. Przyleciałby do tego kraju, gdyby krajowy puchar – najstarsze rozgrywki piłkarskie na świecie! – zostałby nazwany w jego imieniu. W innym wypadku „nie widział sensu w wizycie”, jak wynika z opublikowanych maili.

Również Aspetar wykorzystywany jest w niecnych celach. Niedawno został sponsorem Paris Saint-Germain na najbliższe 3 lata. Francuski klub dostanie przez ten czas 24 mln euro. Jednak Aspetar nigdzie nie będzie się reklamował. Daje pieniądze praktycznie za nic. Więc o co chodzi? O ominięcie przepisów finansowego fair play. Jak już ustaliliśmy, właścicielem PSG jest QSI. Jednak w myśl FFP nie może inwestować w klub zbyt dużo, gdyż ten nie może przynosić strat (PSG już wcześniej zostało ukarane za złamanie tych reguł). Wszyscy wiedzą, że Aspetar jest powiązany z właścicielem (przez co te pieniądze nie powinny mieć znaczenia w rozliczeniach FFP), ale na papierze wszystko wygląda w porządku, w końcu to dwie różne firmy. Wspomniane 8 mln euro za sezon to więcej, niż dostaje aż 11 klubów angielskiej Premier League, najbogatszej ligi świata, od sponsora zajmującego główne miejsce na koszulce!

Aspetar miał też wpływ na wynik wyborów na gospodarza MŚ 2022. Pieter D’Hooghe, syn belgijskiego członka komitetu wykonawczego, w lutym 2011 roku – trzy miesiące po wyborach! – zaczął pracować w Aspetar. W 2012 roku przeniósł się z rodziną do Kataru na stałe. Kontrowersje budzi też planowany termin rozegrania mundialu. Ma się on odbyć zimą, gdyż latem (temperatura często przewyższa 40 stopni) jest za gorąco. Już MŚ w lekkiej atletyce zostały przełożone na jesień, by było nieco chłodniej.

Alternatywny sposób budowania reprezentacji

Kolejną rzeczą są naturalizacje sportowców. Wszyscy widzieli, jaką farsę Katarczycy uczynili z MŚ w piłce ręcznej. Ich gwiazdą był Danijel Sarić, bramkarz. Sęk w tym, iż reprezentował na arenie międzynarodowej już trzeci kraj. W przeszłości grał w barwach Serbii oraz Bośnii i Hercegowiny. I tak było z większością 17-osobowej kadry. Rodowitych Katarczyków było kilku. Większość reprezentantów została po prostu kupiona. Płacono im nawet 600 tys. euro. – Odbywa się to na zasadzie „sport-paszport”. Nie ma się takich praw, jak obywatele Kataru, ale można reprezentować barwy narodowe tego kraju – tłumaczył Marcin Lijewski. Otrzymał taką propozycję, ale odmówił.

W normalnych warunkach na obywatelstwo czeka się 25 lat i trzeba spełnić kilka warunków – nie przebywać w tym czasie poza krajem więcej niż dwa miesiące z rzędu, posiadać odpowiednie dochody, posiadać dobrą reputację i zachowywać się godnie, nie mieć zatargów z prawem, oraz umieć władać językiem arabskim. Niektóre punkty są bardzo uznaniowe. I nie jest to przypadek. Takie obywatelstwo daje się niechętnie, skoro Katarczycy i tak stanowią mniejszość we własnym kraju.

Podobne propozycje do Lijewskiego otrzymali również Jerzy Janowicz czy Bartosz Kizierowski. W przeszłości Katarczycy rekrutowali kenijskich biegaczy, bułgarskich ciężarowców czy chińskich szachistów. Teraz budują reprezentację w hokeju na trawie.

Chcieli również kupować sobie piłkarzy, ale dekadę temu FIFA zaostrzyła przepisy właśnie po to, by powstrzymać Katarczyków. Oferowali (ponoć) ponad milion euro premii za podpis oraz 400 tys. za każdy rok gry Brazylijczykowi Ailtonowi, byłemu królowi strzelców Bundesligi. Pozyskać mieli również Dede i Leandro z Borussii Dortmund. Teraz istnieje podejrzenie, że akademię Aspire będą wykorzystywać do naturalizowania piłkarzy w zgodzie z przepisami.

Infrastrukturę na piłkarski mundial budują niemal od zera. Wystarczy spojrzeć na liczbę obiektów sportowych w tym kraju.

4

Ale stadiony budują „modularnie” po to, by potem móc je rozebrać i przekazać innym krajom arabskim czy afrykańskim. Dzięki takiemu rozwiązaniu mają potem nie niszczeć. W Katarze na mecze ligowe przychodzi średnio 5 tysięcy kibiców. Jeden z najlepszych wyników w ostatnich latach to 8 tys. na jednym spotkaniu. Ale by osiągnąć taki wynik, trzeba było zaprosić „dwóch sławnych nepalskich piosenkarzy” oraz cztery hinduskie szkoły. Nepalczyków w Katarze jest 340 tys. (większość z nich pracuje przy budowie stadionów na MŚ 2022, do początku mundialu nawet 3 tysiące z nich może zginąć). Hindusi to najliczniejsza grupa, jest ich aż 550 tys. Katarczyków jest niespełna 300 tys.

Katar nie jest jedyny

W podobny do Kataru sposób uznanie na świecie próbują zyskać Zjednoczone Emiraty Arabskie. Tamtejsze linie lotnicze Emirates sponsorują Wielkie Szlemy, Arsenal (mają prawa do nazwy stadionu do 2028 roku) oraz reklamują się na koszulkach Realu Madryt, Paris Saint-Germain i AC Milan. Ale najważniejszy jest Manchester City. Brat władcy ZEA, Szejk Mansour bin Zayed al Nahyan, kupił angielskiego średniaka w 2008 roku. Od tej pory „The Citizens” wygrali dwa mistrzostwa Anglii, stając się jednym z największych klubów na świecie. Wśród sponsorów znajdują się Etihad Airways (narodowe linie lotnicze, reklamują się na koszulkach oraz w nazwie stadionu), Etisalat (operator komórkowy z ZEA, prawie 100 mln abonentów), Aabar (firma inwestycyjna z ZEA) czy TCA Abu Zabi (organizacja kulturowa promująca ZEA).

Swoje kluby szejk Mansour ma również w Nowym Jorku (USA) czy Melbourne (Australia). Cała rodzina królewska tylko w zagranicznych aktywach posiada bilion dolarów. Katar ma wpływy w Barcelonie, ale ZEA wspiera Real Madryt. Według hiszpańskiego dziennika „AS”, stadion „Królewskich” już niedługo może nazywać się Abu Zabi Santiago Bernabeu.

Katar wszystko stara się robić z wielkim rozmachem. Efektów w sporcie na razie – poza wicemistrzostwem świata w piłce ręcznej – nie widać, ale na to potrzeba czasu, cudów nie ma. W akademii Aspire nie działają czarnoksiężnicy, którzy wyczarują złote medale w trzy lata. Ale to najlepsi z dostępnych fachowców. A Katar swój cel i tak osiąga. Jego rola na świecie stale wzrasta i nikt już nie może lekceważyć tego małego, dwumilionowego kraju. Niezależnie od tego, czy to się komuś podoba, czy nie.

Embed from Getty Images

– Czasem muszę zakrywać swoje oczy, gdy przeciwnicy atakują – w ten sposób selekcjoner reprezentacji Argentyny Alejandro Sabella skomentował poczynania defensywne prowadzonej przez siebie drużyny. Czy w jakimkolwiek innym kraju różnica w umiejętnościach piłkarzy z linii obrony oraz ofensywy jest aż tak duża?

W ataku goszczą niemal same gwiazdy światowego formatu. Argentyńczycy doświadczają tu kłopotu bogactwa, pozwalając sobie na pozostawienie w domu np. Carlosa Teveza. W pomocy jest tylko trochę gorzej. Ale gdyby spojrzeć wyłącznie na obsadę bramki oraz obrony, nie mówilibyśmy o kandydacie do wygrania mistrzostw świata, tylko raczej o drużynie chcącej wyjść z grupy, mogącej przy odrobinie szczęścia powalczyć o awans do ćwierćfinału.

Kapsztadzki koszmar

Problem jest dość poważny. W szesnastu meczach eliminacji do mundialu „Albicelestes” czyste konto zachowali jedynie cztery razy. Stracili piętnaście bramek. Druga Kolumbia straciła ich 13. O tym, jak dotkliwy może być brak solidnej obrony, przekonali się dobitnie cztery lata temu. W ćwierćfinale MŚ 2010 Argentyńczycy w ofensywie nie radzili sobie najgorzej, stwarzając sobie sytuacje do zdobycia bramki, lecz defensywa zupełnie zawiodła. Pozwoliła Niemcom zdobyć cztery gole. Kozłem ofiarnym został Nicolas Otamendi, nominalny środkowy obrońca, który wystąpił na prawej stronie defensywy. Przez Niemców – głównie Lukasa Podolskiego – był ogrywany niemiłosiernie, większość akcji szła jego stroną. To po jego faulu na Podolskim na początku meczu Thomas Muller dał naszym zachodnim sąsiadom prowadzenie. Choć tak naprawdę jego partnerzy z defensywy w osobach Martina Demichelisa, Nicolasa Burdisso oraz Gabriela Heinze prezentowali się tylko nieco lepiej. – Defensywa opierała się na porzucaniu przez wszystkich obrońców obowiązków i pędzeniu do rywala z piłką, przez co jego koledzy cieszyli się niespotykaną na tym poziomie swobodą – pisał po tym meczu Michał Szadkowski.

Nazwiska nie przekonują

– To nie problem konkretnych piłkarzy, lecz struktury zespołu – przekonywał rok temu Sabella, mówiąc o defensywie, lecz o argentyńskich obrońców nie zabijałyby się czołowe reprezentacje na świecie.

Prawą stroną rządzić powinien Pablo Zabaleta. Jeszcze parę lat temu był niedoceniany i uznawany za przeciętnego piłkarza, lecz z czasem przekonał do siebie swoich krytyków. Manchesterowi City już nikt nie radzi szukania nowego prawego obrońcy, skoro mają zawodnika solidnego w defensywie, jednocześnie potrafiącego wesprzeć swoich kolegów w ataku. W kadrze nie ma praktycznie żadnej konkurencji, w porównaniu do Otamendiego z MŚ 2010 powinien być znacznym ulepszeniem.

Pewniakiem do gry w pierwszym składzie jest również uznawany niegdyś za wielki talent Ezequiel Garay. Z Racingu Santander wykupił go Real Madryt, lecz w Madrycie nie grał zbyt wiele, głównie siedząc na ławce. Ten transfer zastopował jego karierę. Powróciła ona na dobre tory, gdy trzy lata temu przeszedł do Benfiki Lizbona. Piłka przy nodze ewidentnie mu nie przeszkadza, dzięki czemu może rozpoczynać akcje ofensywne, dobrze czyta grę oraz ustawia się. W dodatku jest niezwykle skuteczny pod bramką rywala. Tylko w tym sezonie zdobył osiem goli dla portugalskiego zespołu. Jego pozyskaniem zainteresowany jest Manchester United.

Te dwa miejsca nie budzą żadnych wątpliwości. Ale co z dwiema pozostałymi pozycjami?

Federico Fernandez zazwyczaj występuje w pierwszym składzie Napoli, lecz swoimi popisami nie przekonuje kibiców oraz samego Rafaela Beniteza. Neapolitańczycy w letnim oknie transferowym chcą przede wszystkim wzmocnić środek obrony. Pierwszym wzmocnieniem nieprzypadkowo został Kalidou Koulibaly z belgijskiego Genku, mówi się również o przyjściu Javiera Mascherano z Barcelony, który również często grywał na środku defensywy. Fernandez to dość silny zawodnik, choć brakuje mu nieco szybkości, nie czuje się najlepiej z piłką przy nodze. Sabella zna go z Estudiantes de la Plata, gdzie przed laty wprowadzał go do pierwszego zespołu.

Tam pod okiem Sabelli wraz z Fernandezem występował Marcos Rojo. Piłkarz lizbońskiego Sportingu przewidziany jest na lewą obronę, choć w klubie gra na środku. W akcje ofensywne powinien angażować się rzadziej niż Zabaleta po drugiej stronie, choć w ataku nie prezentuje się najgorzej. Czasem ma problemy z upilnowaniem rywali, wobec czego konieczna może być asekuracja ze strony kolegów.

Alternatywy? Brak

Ale kogo innego mógłby powołać Sabella? Cristian Ansaldi czy Clemente Rodriguez również nie należą do czołowych bocznych obrońców na świecie, nie zostali nawet umieszczeni w szerokiej kadrze na mundial. W kwestii środkowych obrońców Sabella również nie ma czasu na eksperymenty – trudno, żeby zrezygnował z duetu, który zgrywał się ze sobą w minionych eliminacjach. Na miejsce Garaya oraz Fernandeza czyhają Fabricio Coloccini, Hugo Campagnaro czy Jose Maria Basanta. Ale czy którykolwiek z nich gwarantuje dużo większy poziom? Niekoniecznie. Może przydałby się Gonzalo Rodriguez z Fiorentiny, może przydatny byłby stracony na rzecz Włoch Gabriel Paletta, lecz to tylko luźne dywagacje.

Pod koniec eliminacji Argentyna przegrała z Urugwajem, tracąc trzy bramki. Obronę tworzyli wtedy Fernandez, Campagnaro, Basanta oraz Sebastian Dominguez i nie spisywali się najlepiej. Jeszcze na początku eliminacji Sabella testował ustawienie z trzema obrońcami, lecz „Albicelestes” przegrali z Wenezuelą 0-1. Kontynuacji tego eksperymentu się nie doczekaliśmy – większość piłkarzy przyzwyczajona jest do gry w czwórce z tyłu, a w kadrze ciężko znaleźć czas na treningi w znacznie innym ustawieniu. Sabella nie ma takiego komfortu jak chociażby Luiz Felipe Scolari w reprezentacji Brazylii. Nie dość, że musiał grać mecze eliminacyjne, to jeszcze jego podopieczni w obronie są znacznie gorsi od tych brazylijskich.

Pozostaje mu wierzyć w to, że niedoskonałości defensywy zamaskują zawodnicy ofensywni. Tych nie musi zazdrościć nikomu.

Embed from Getty Images

Najlepszym piłkarzem dla Argentyńczyków jest Leo Messi, ale to Carlos Tevez jest najbardziej uwielbiany. Pomimo to na mistrzostwa świata decyzją selekcjonera Alejandro Sabelli nie pojedzie.

„El jugador del pueblo”, czyli „piłkarz ludu” – tak często nazywany jest Tevez. Kibicom łatwiej identyfikować się z nim niż z Messim. Gwiazda Barcelony opuściła Argentynę bardzo szybko, a jego niemal idealny i nieskazitelny wizerunek niektórym przeszkadza. Za to Tevez postrzegany jest jako „swój”, jak sąsiad, który zrobił ogromną karierę. – Jestem normalnym piłkarzem. Ludzie kochają mnie, gdyż jestem jednym z nich. To miłe, że chcą, bym pojechał na mundial – tłumaczył Tevez powody uwielbienia dla jego osoby. Udało mu się uciec z biedy oraz niezbyt ciekawego towarzystwa w dzielnicy Fuerte Apache. Gdyby się stamtąd nie wyrwał, „z pewnością zginąłby lub skończył w więzieniu”, jak sam kiedyś stwierdził. Miał okazję usunąć blizny na swojej twarzy, będące skutkiem wypadku z dzieciństwa, lecz nie chciał tego. To one czynią go osobą, którą jest dzisiaj.

Sabella nie oglądał Juventusu?

Tego, że do Brazylii nie poleci, można było spodziewać się już od dłuższego czasu. Już w kwietniu kupił bilety do Walt Disney World, gdzie z żoną oraz dziećmi pojedzie w trakcie turnieju. Nie, nie zamierza oglądać w telewizji kolegów walczących o najcenniejsze trofeum. Grupka kibiców w Buenos Aires zorganizowała nawet protest przeciwko niepowołaniu go na mundial. Rozczarowanie jest ogromne, gdyż w tym sezonie „Fuerte Apache” (przydomek od nazwy dzielnicy, w której się wychował) piłkarsko odżył. W Juventusie, gdzie zdobył 19 goli w lidze, był kluczową postacią zespołu, który przeszedł do historii

– Swoją pracę wykonuję na boisku i to od Sabelli zależy to, czy pojadę na MŚ czy nie. Nie zadzwonię do niego i nie będę go do tego przekonywał. Jeśli nie zostanę wybrany, pojadę na wakacje – tłumaczył Tevez. – Wielu ludzi mnie pyta, dlaczego nie zagram na mundialu, lecz nie muszę udzielać odpowiedzi. Gdybym to zrobił, nie uszanowałbym trenera. Między nami nie ma żadnych problemów. Sabella ma swoją wizję oraz grupę. Wygra lub przegra z piłkarzami, których sam wybrał, to sprawiedliwe.

Czasem zdarzało mu się wypowiadać mniej dyplomatycznie na temat argentyńskiego selekcjonera, choć robił to w żartobliwym tonie. – Myślę, że trener nie ma założonej telewizji satelitarnej, dlatego nie może oglądać Juventusu – żartował Tevez. Zdaniem Giuseppe Marotty, dyrektora generalnego Juventusu, „Apacz” nie został powołany ze względu na pozaboiskowe sprawy, o których opinia publiczna nie ma pojęcia.

Tykająca bomba

O ile każdy zgodzi się ze stwierdzeniem, iż Tevez jest lepszy np. od Franco Di Santo, który początkowo znalazł się w szerokiej kadrze na mundial (już w niej nie jest), o tyle Sabella ma sporo powodów na usprawiedliwienie swojej decyzji.

W przeszłości Tevez kilka razy wspominał o możliwości zakończenia kariery reprezentacyjnej, wskazując m.in. na trudności, jakich przysparza stałe podróżowanie na mecze kadry. Wiązanie przyszłości z graczem o tak zmiennym nastroju byłoby co najmniej nierozsądne. Na Copa America 2011 pojechał dzięki wsparciu mediów, kibiców oraz – przede wszystkim – gubernatora Buenos Aires, Daniela Scioliego. Za to wsparcie odwdzięczył się, stawiając się na zgrupowanie przed turniejem z 6 kilogramami nadwagi. Nie pomógł drużynie, grał słabo oraz zmarnował decydującego karnego w ćwierćfinale z Urugwajem. Dopiero później Sergio Batista, ówczesny selekcjoner Argentyny, przyznał, iż gdyby nie wywierana na niego polityczna presja, nie powołałby Teveza.

Kilka miesięcy później, we wrześniu, w trakcie meczu Ligi Mistrzów z Bayernem Monachium odmówił wejścia na boisko. Nie grał przez kilka miesięcy. Przez Roberto Manciniego do składu został przywrócony dopiero pod koniec marca i pomógł Manchesterowi City zdobyć mistrzostwo. Mimo to puszczono go do Juventusu bez większego żalu.

Gdy nie był powoływany przez Sabellę na początku jego kadencji, stwierdził, iż „gra dla Argentyny zabiera prestiż”. W 2003 roku, gdy celebrował mistrzostwo kraju z Bocą Juniors, śpiewał obraźliwe przyśpiewki o reprezentacji.

Plejada gwiazd

A może powód leży gdzie indziej? Tevez nigdy nie zachwycał w reprezentacji. W 64 meczach zdobył zaledwie 13 goli. Tylko sześć z nich w meczach o stawkę – z Peru i USA na Copa America, z Wenezuelą w eliminacjach na MŚ i w turnieju głównym z Serbią i Czarnogórą (bramka na 5-0) oraz dwie z Meksykiem. Teraz spójrzmy na piłkarzy, z jakimi miałby walczyć o miejsce w podstawowej jedenastce – Lionel Messi, Sergio Aguero, Gonzalo Higuain, Ezequiel Lavezzi i Rodrigo Palacio. Tevez to nieco inny zawodnik niż Lavezzi i prawdopodobnie lepszy niż Palacio, ale czy warto powoływać takiego piłkarza, by siedział na ławce?

Argentyna pod wodzą Sabelli w tych eliminacjach grała bardzo dobrze, więc selekcjoner nie ma żadnego powodu, by zmieniać cokolwiek w dobrze działającym mechanizmie. Zdaniem prezydenta argentyńskiego związku piłki nożnej Tevez stał się po prostu ofiarą kłopotu bogactwa Argentyny. – To problem w grupie. Mamy zbyt dużo piłkarzy walczących o jedno miejsce w zespole. W takich sytuacjach nie warto brać ich wszystkich, wtedy nie wiadomo, kto będzie grał. W ten sposób zaczynają się prawdziwe problemy, miały one miejsce już dawniej – twierdzi Julio Grondona.

Jeśli Sabella nie chce, by do końca życia wypominano mu pominięcie Carlosa Teveza, musi wygrać ten mundial.

Embed from Getty Images

Te eliminacje były dla Meksyku najcięższe od lat. W swojej strefie eliminacyjnej wraz z USA są potęgą, a mimo to w ostatniej fazie eliminacji zajęli dopiero 4. miejsce (z 6), wygrywając dwa z dziesięciu spotkań. Na mistrzostwa świata zakwalifikowali się dopiero po barażach.

Gra kadry była tak słaba, że w całych eliminacjach drużynę prowadziło aż czterech różnych selekcjonerów. Z Jose Manuelem de la Torre pożegnano się we wrześniu zeszłego roku, gdy sytuacja stawała się coraz gorsza. Zastąpił go jego asystent, Luis Fernando Tena, który młodzieżową kadrę rok wcześniej poprowadził do zwycięstwa na igrzyskach olimpijskich. Zatrudniony został 7 września, trzy dni później przegrał na wyjeździe z USA 0-2 i został zwolniony nazajutrz.

W jego miejsce na dwa ostatnie mecze przybył Victor Manuel Vucetich. Po emocjonującej końcówce meczu jego Meksyk wygrał z Panamą, lecz w ostatniej kolejce przegrał z Kostaryką. Tu „El Tri” zostali uratowani przez USA. Amerykanie grali na wyjeździe z Panamą (zwycięstwo dawało jej baraże) – jeszcze do 92. minuty przegrywali 1-2, lecz już po paru chwilach prowadzili 3-2. Tym samym Meksyk znalazł się w barażach.

Wobec tego, co zrobiono przed decydującym dwumeczem z Nową Zelandią? Tak, zmieniono trenera. Został nim Miguel Herrera z Clubu America, jednego z największych meksykańskich klubów. Od razu powziął radykalne kroki. Na baraże powołał wyłącznie piłkarzy z ligi meksykańskiej, pomijając takie gwiazdy jak Javier Hernandez, Giovani dos Santos czy Andres Guardado. Jednym z powodów była długa podróż, jaką musieliby odbyć, wobec czego mało czasu pozostałoby im na treningi. Drugi powód jest ciekawszy. – Żaden piłkarz grający w Europie nie robi wielkiej różnicy w porównaniu z tymi, których mam tutaj – powiedział Herrera, pokazując wiarę w swoich wybrańców.

Ryzyko popłaciło. Meksyk pokonał Nową Zelandię 5-1 i 4-2, wcześniej w sparingu wygrał z Finlandią 4-2. Stylem gry reprezentacji usatysfakcjonowani byli działacze, którzy nie zwolnili Herrery – co nie było takie pewne nawet pomimo wykonania przez niego zadania. Herrera wprowadził w kadrze dosyć nietypowe ustawienie 5-3-2, choć nie jest ono tak defensywne, jakby mogło się wydawać. Równie dobrze można je opisać jako 3-5-2, różnice są czasem niewielkie. Kluczowymi postaciami są tu oczywiście boczni obrońcy, Paul Aguilar i Miguel Layun (grają w Club America, wobec czego Herrera doskonale zna ich możliwości i wie, czego się po nich spodziewać).

Formacja ta stwarza jednak pewien problem. Jak najlepiej wykorzystać możliwości Giovaniego dos Santosa? Piłkarz Villarrealu jest jednym z najlepszych meksykańskich piłkarzy, choć jego forma bywa bardzo niestabilna. Jednego dnia zachwyca (jak w finale Złotego Pucharu Concacaf z 2011 roku, gdy Meksyk pokonał USA 4-2), natomiast innego zawodzi na całej linii.

W tym ustawieniu nie będzie mógł występować na skrzydle ani jako ofensywny pomocnik, wobec czego prawdopodobnie wyląduje w ataku – tam wolne są dwa miejsca, konkurować o nie będzie z Javierem Hernandezem i Oribe Peraltą. Peralta wydaje się pewniakiem, to podstawowy napastnik kadry, w samych barażach zdobył pięć bramek. Możliwa jest sytuacja, w której to Hernandez zacznie turniej na ławce. Jednak Herrera zapowiada, że na zgrupowaniu „każdy piłkarz zaczyna od zera” i może wywalczyć miejsce w podstawowej jedenastce.

Na mundial powołanych zostało siedmiu piłkarzy grających w Europie, lecz wśród nich zabrakło Carlosa Veli. Napastnik Realu Sociedad oficjalnie „nie jest w 100% przygotowany mentalnie i emocjonalnie” na wyzwania związane z grą na mundialu. W kadrze nie grał od 2011 roku. Jego relacje z kadrą popsuły się kilka miesięcy wcześniej, gdy został zawieszony na cztery miesiące za urządzenie imprezy w hotelowym pokoju. Gdy karę odcierpiał, odrzucił powołanie na Złoty Puchar CONCACAF, a następnie na igrzyska olimpijskie – Meksyk obie imprezy wygrał. Federacja ani selekcjoner nie nalegali specjalnie na zmianę jego zdania, czemu dziwi się meksykańska legenda, Hugo Sanchez. Według byłego napastnika Realu Madryt Vela jest dla „El Tri” kimś takim jak Leo Messi dla Argentyny czy Cristiano Ronaldo dla Portugalii i wszyscy powinni błagać go na kolanach o powrót. Jednak zarówno selekcjoner, jak i federacja mają inne zdanie w tej kwestii.

Choć to, że Meksykowi brakuje gwiazd, zauważa selekcjoner. – Niestety, mieliśmy tylko dwóch piłkarzy klasy światowej, mianowicie Rafaela Marqueza i Hugo Sancheza – powiedział Herrera, jednak nie uważa tego za okoliczność dyskwalifikującą. – Zamierzamy walczyć na równym poziomie z Kamerunem i Chorwacją, dodatkowo przysporzymy problemów Brazylii.

Co dalej? Herrera myśli o mistrzostwie, gdyż jego zdaniem w innym wypadku wyjazd na mundial nie miałby sensu. Jednak dla Meksyku już ćwierćfinał byłby niesamowitym osiągnięciem – na pięciu poprzednich mistrzostwach świata (czyli od 20 lat) za każdym razem odpadał w 1/8 finału.

Embed from Getty Images

Od czasu awansu na MŚ 2006 Wybrzeże Kości Słoniowej stało się jedną z najsilniejszych afrykańskich reprezentacji. Piłkarze z WKS podbili czołowe ligi europejskie, reprezentując barwy Liverpoolu, Manchesteru City czy AS Roma. Jednak rzadko mówi się o klubie, który położył fundament pod te osiągnięcia – ASEC Abidżan.

O tym, iż mamy do czynienia z wyjątkowym zespołem, świadczy pewien wyjątkowy rekord. Otóż ASEC między 1989 a 1994 r. nie przegrał 108 kolejnych spotkań w lidze oraz krajowych pucharach. Nawet jeśli mamy do czynienia wyłącznie z rozgrywkami w Wybrzeżu Kości Słoniowej, wynik musi budzić podziw. Jednak jeszcze większe wrażenie robi akademia MimoSifcom, powstała w 1993 r. Odkryła ona dla świata piłkarskiego takich zawodników jak bracia Kolo i Yaya Toure, Salomona i Bonaventurę Kalou, Gervinho, Romaricia, Didiera Zokorę, Lacinę Traorę czy Emmanuela Eboue.

Rewolucyjne metody
Za jej powstaniem stoi Jean-Marc Guillou, były francuski piłkarz i trener. Został od razu menedżerem i dyrektorem zarządzającym ASEC. Akademia powstała pierwotnie jako rezerwy najbardziej utytułowanego klubu w historii – WKS (24 mistrzostwa i 18 pucharów kraju). Od 20 lat plan jest ten sam – szkolenie i edukacja piłkarzy z myślą o jak najszybszym wytransferowaniu ich do Europy. Ważny jest tu aspekt edukacyjny, gdyż piłkarze, uczęszczając do akademii, mają ułożony plan zajęć od rana do wieczora. Uczą się zwykłych szkolnych przedmiotów, w tym języków obcych, takich jak angielski czy hiszpański, uczestniczą również w dwóch sesjach treningowych dziennie. Są one bardzo nietypowe. Zawodnicy z początku grają boso (lepsza kontrola piłki), bez ochraniaczy oraz bez bramkarzy. Ta ostatnia metoda ma za zadanie sprawić, by zawodnicy cały czas działali jako jeden organizm, atakowali oraz bronili razem i wysoko odbierali piłkę rywalom, nie pozwalając podejść pod ich bramkę. To wszystko dzięki pomysłom Guillou.

Już kilka lat po otwarciu akademii ASEC wygrało po raz pierwszy afrykańską Ligę Mistrzów, lecz jej wychowankowie jeszcze nie mieli wielkiego udziału w tym sukcesie. Pokazali się dopiero kilka miesięcy później, w lutym 1999 r. w meczu o… Superpuchar Afryki. Wystąpili w nim 17- oraz 18-latkowie (nikt starszy!), a przeciwnicy jeszcze przed meczem byli bardzo niezadowoleni ze względu na konieczność gry przeciwko dzieciom. Problem w tym, iż te dzieciaki pokonały ich 3-1. Wtedy to była olbrzymia sensacja. W tamtym meczu w barwach ASEC wystąpili: Boubacar Barry, Kolo Toure, Didier Zokora, Gilles Yapi Yapo, Siaka Tiene i Aruna Dindane.

Belgijski łącznik
Ten sukces przykuł uwagę europejskich skautów. Już rok później Aruna został sprzedany do Anderlechtu za 1,4 mln euro. ASEC od tej pory miał budować swoją markę i zarabiać miliony na swoich zawodnikach. Tak się jednak nie stało. W 2001 r. Guillou został menedżerem belgijskiego Beveren. Historia tego ruchu jest ciekawa – menedżer Arsenalu Arsene Wenger pierwszą pracę w poważnej piłce zaczął jako asystent u boku Guillou. W tym czasie Beveren było pogrążone w długach i potrzebowało miliona euro na przetrwanie. Wobec tego ówczesny wiceprezes Arsenalu, David Dein, miał według belgijskich mediów kupić ten klub, choć angielski klub nigdy się do tego nie przyznał.

Dzięki znajomości Wengera i Guillou bezpośrednio z ASEC do Arsenalu trafił Kolo Toure. W ramach współpracy pomiędzy ASEC a Beveren do Belgii podążyli m.in. Gervinho, Romaric, Eboue, Arthur Boka czy Yaya Toure. Ten ostatni był na testach w Arsenalu i czekał na decyzję o przyznaniu pozwolenia na pracę, lecz zanim została ona wydana, trafił na Ukrainę do Metalista Charków. Kierunek belgijski był idealny właśnie ze względu na krótki czas oczekiwania na obywatelstwo tego kraju, które otwierało drzwi do najsilniejszych lig na świecie.

Związek ASEC z Beveren został oficjalnie zakończony w 2006 r., choć już wcześniej klub z Abidżanu nie mógł porozumieć się w sprawie prowadzenia akademii z Guillou. Francuz zdołał od tego czasu otworzyć wiele podobnych akademii na całym świecie – na Madagaskarze, w Tajlandii, Mali, Algierii, Egipcie, Wietnamie, Ghanie czy Belgii. Przy niektórych z nich współpracuje Arsenal. Kolo Toure twierdzi, iż Afryka potrzebuje więcej takich ludzi jak Guillou. – To nasz ojciec. Duchowy ojciec. Bez niego i jego utopijnej wizji o przybyciu do Afryki nigdy nie dostalibyśmy szansy. On to wszystko zorganizował. To dowód na talent obecny w Afryce – mówi obecny piłkarz Liverpoolu.

Droga w dół
Od momentu definitywnego odejścia Guillou ASEC zaczął pogrążać się w stagnacji. Przestał tworzyć kolejne gwiazdy lub chociażby przyzwoitych piłkarzy, a ostatnie mistrzostwo kraju zdobył dopiero w 2010 r. Współpraca rozpoczęta w 2006 r. z Charltonem Athletic nie przyniosła wielkich korzyści, choć jak mówił były dyrektor wykonawczy angielskiego klubu ASEC, „to najlepsza akademia w Afryce”, której program edukacji jest zupełnie inny od tego znanego w Europie. Na pracy akademii odbiły się wewnętrzne konflikty. W zeszłym roku klub podpisał nowe porozumienie z grupą SIFCA (zaangażowaną w projekt od samego początku), mające gwarantować kontynuację projektu. Problem w tym, iż ponad 20 lat temu taka inicjatywa była zupełnie nowatorska. Dziś sam Guillou posiada kilka akademii, to samo robią największe kluby czy też Katarczycy.

Jednak ASEC wywarł wielki wpływ na reprezentację swego kraju. Na ostatnim mundialu w kadrze WKS grało aż 13 piłkarzy grających niegdyś lub wychowanych w tym klubie. Na zeszłorocznym Pucharze Narodów Afryki było ich aż 15. – Myślę, że sukces „Słoni” można sprowadzić do treningów wprowadzonych we wczesnych latach 90. przez ASEC. W tym czasie to nie było nic zwyczajnego. ASEC stworzył pierwszą prawdziwą szkołę piłkarską – powiedział kapitan reprezentacji Didier Drogba. To najlepsza laurka z możliwych.

Embed from Getty Images

Gdy ujawniono, że Pep Guardiola zostanie trenerem Bayernu Monachium, świat futbolu podzielił się na dwa obozy. Jeden twierdził, że Hiszpan poszedł na łatwiznę, biorąc najlepszą drużynę na świecie, którą do mistrzostwa kraju poprowadziłby każdy. Zdaniem innych była to decyzja ryzykowna – tylko wygranie wszystkiego w jeszcze lepszym stylu niż w poprzednim sezonie zadowoliłoby jego przeciwników.

Ci drudzy dzisiaj triumfują. Takiej klęski Guardiola jeszcze nie doznał. Gdy wcześniej odpadał z Ligi Mistrzów z Interem oraz Chelsea, mówiło się o szczęściu rywali, Barcelona dominowała. Można dyskutować, czy tak było w dwumeczu z Interem, lecz w pojedynku z „The Blues” rzeczywiście tak było, futbol po raz kolejny pokazał swoją nielogiczną i irracjonalną stronę. Trudno winić trenera za porażkę w takich okolicznościach, nie dziwię się, że ciągle uznawał swój sposób gry za najlepszy.

Ale 0-5 w dwumeczu to zupełnie inny rozmiar kapelusza, każący poddawać w wątpliwość stosowane przez niego metody. Bo wszyscy wiedzą, że Guardiola jest idealistą, wyznającym – w jego mniemaniu – jedyny słuszny styl gry. Lecz tiki-taka (czy też tiki-taken) została shakowana, rywale już wiedzą, jak przeciwko niej grać. Oczywiście nadal potrzebują znakomitego, niemal bezbłędnego występu by pokonać Bayern, lecz wiedzą w jakim kierunku iść, by go powstrzymać. Kiedyś takiej wiedzy nie mieli, nawet stawianie jakże modnego autobusu mogło co najwyżej zapewnić mniejszy rozmiar kary.

Właśnie dlatego Guardiolę czeka największe wyzwanie w jego karierze trenerskiej, wyzwanie, które może zdefiniować całą jego przyszłość. Czy wobec zmian jakie zaszły w futbolu w ostatnich latach nawet nie tyle porzuci swój idealizm, co dostosuje go do nowej rzeczywistości, odkryje w sobie nutkę pragmatyka?

Bayern w formie może zachwycać, lecz w obu półfinałach zagrał tak, jak chciał tego Real – wysoko ustawiona linia obrony sprawiła, że „Królewscy” bez problemu mogli groźnie kontrować co kilka minut. „Jesteś tak silny, jak twój najsłabszy punkt” – a piętą achillesową Bawarczyków jest właśnie ustrzeganie się błyskawicznych kontrataków. Topowy trener musi być na tyle uniwersalny, by nie pozwolić rywalowi grać tak, jak lubi najbardziej. Gra we własnym stylu niezależnie od okoliczności może i jest romantyczna, lecz niezbyt praktyczna. W Katalonii może takie podejście się sprawdzało, pozwalało na propagowanie motywu „gloria victis”, lecz Bawaria to inny świat. Bardziej pragmatyczny.

Sygnałem ostrzegawczym dla Bayernu powinien być już niedawny mecz ligowy z Borussią Dortmund (0-3), uznawany wcześniej jedynie jako wypadek przy pracy, konsekwencję szybko zdobytego mistrzostwa.

Może zbyt szybko? Na EURO 2008 w ostatniej kolejce fazy grupowej rezerwowe składy wystawiły drużyny pewne 1. miejsca w grupie – Portugalia, Chorwacja, Niemcy i Hiszpania. Przez ćwierćfinał przebrnęli tylko ci ostatni, w dodatku po serii rzutów karnych z Włochami. Czy w futbolu na najwyższym poziomie rozluźnienie nie jest największym wrogiem? Może presja towarzysząca każdemu kolejnemu spotkaniu jest niezbędna? Nie wydaje się, by „to coś” miało przełącznik, by można było to włączyć po paru tygodniach na jeden, dwa, trzy decydujące mecze.

Futbol jest pełny takich nielogiczności. Nie ma jednej optymalnej drogi do osiągnięcia sukcesu, przez co pogłoski o śmierci tiki-taki są przesadzone. Systemy to teoria, która w praktyce jest zależna od zbyt wielu zmiennych – kto spodziewałby się, że Sergio Ramos zdobędzie w takim meczu dwie bramki? Z drugiej strony może nie były one tak bardzo przypadkowe patrząc na to, jak Bayern bronił się przy stałych fragmentach gry.

Choć brzmi to jak frazes, najważniejszy jest sposób w jaki człowiek podnosi się po porażkach, bo nie da się wygrywać cały czas. Warto tylko zachować umiar w ocenach, bo zależnie od punktu widzenia możemy zobaczyć Guardiolę jako trenera, który przejął grupę piłkarzy nasyconych, którzy wygrali wszystko co się dało, lub najlepszą drużynę na świecie, którą popsuł swoim idealizmem, futbolowym fanatyzmem.

Klęska z Realem jest pierwszą olbrzymią skazą Guardioli w karierze trenerskiej. Ale każdy musi przez to przejść, przez taki chrzest bojowy. Carlo Ancelotti potrafił odpaść z Ligi Mistrzów po zwycięstwie 4-1 w pierwszym meczu lub przegrać finał tychże rozgrywek, prowadząc 3-0 do przerwy. Dziś zgotował Hiszpanowi taki los, jak ten zrobił to Mourinho, wygrywając z jego Realem 5-0. Mourinho zostawił tę porażkę za sobą i później zrewanżował się Guardioli za to upokorzenie.
Przyszły sezon pokaże, jak nieco odarty z łatki geniusza Guardiola poradzi sobie z tą kleską.
Embed from Getty Images
Szwajcaria nigdy nie odgrywała kluczowej roli w światowej piłce nożnej i próżno szukać jej wielkich sukcesów. Pomimo to znacznie przyzwyczaili się do rozwoju taktyki na świecie. Gdyby nie „szwajcarski rygiel”, być może Brazylia wygrałaby MŚ 1950, a Włosi nie odnieśliby tylu sukcesów w latach 60. XX wieku.

W jaki sposób można podjąć walkę z rywalem o znacznie wyższych umiejętnościach piłkarskich? Odpowiedzi na to pytanie szukał Karl Rappan. Choć był Austriakiem, całą swoją karierę trenerską poświęcił Szwajcarii. Gdy w latach 30. ją zaczynał, królowało ustawienie WM, czyli 2-3-5. Rappan w swojej autorskiej formacji postanowił cofnąć bocznych pomocników do obrony, gdzie od tej pory znajdowało się czterech zawodników. Z tej czwórki jeden z nich pełnił rolę ostatniego obrońcy, grając pomiędzy bramkarzem a linią obrony. W ten sposób narodził się libero. Jego zadaniem było zbieranie wszystkich piłek, jakie przechodziły za linię defensywy oraz podwajać krycie, gdy tylko to było możliwe. By zbalansować linię pomocy oraz ataku, Rappan cofnął skrzydłowych do środka pola. Nowatorskie ustawienie przypominało 1-3-3-3, choć mogło przybierać różne formacje. W ten sposób powstało „verrou”, znane również jako „szwajcarski rygiel”.

Dzięki tej taktyce w latach 1933-1945 siedem razy wygrywał ligę szwajcarską oraz puchar tego kraju, prowadząc Servette Genewę oraz Grasshoppers Zurych. Jednak największą próbę jego taktyka miał przejść podczas MŚ 1938, gdy trenował reprezentację Szwajcarii. To wtedy szersza publiczność miała poznać „verrou”.

W tych czasach to była jedna z najsłabszych ekip w Europie centralnej – podczas rozgrywek organizowanych w formacie ligowym pomiędzy reprezentacjami Austrii, Czechosłowacji, Węgier, Włoch i Szwajcarii to właśnie Helweci byli zdecydowanymi outsiderami. Przed MŚ 1938 rozegrano trzy pełne edycje (czwarte została przerwana w związku z Anschlussem Austrii). W latach 1927-1938 rozegrali w ramach tego turnieju 32 spotkania – tylko cztery wygrali, trzy zremisowali, przegrywając aż 25. Za każdym razem zajmowali ostatnie miejsce, wobec czego oczekiwania przed MŚ 1938 nie były zbyt wielkie.

Jednak przed rozpoczęciem francuskiego mundialu Helweci sprawili sensację, pokonując Anglię 2-1. W trakcie mistrzostw w 1. rundzie po powtórzonym meczu sensacyjnie pokonali reprezentację III Rzeszy, mimo iż defensywna strona „szwajcarskiego rygla” nie zadziałała najlepiej – Szwajcarzy przegrywali 0-2, by ostatecznie wygrać 4-2. W ćwierćfinale Helweci musieli uznać wyższość Węgier, które dotarły aż do finału. Taktyka Rappana zdała test, a Szwajcarzy osiągnęli wynik powyżej oczekiwań. Rappan prowadził reprezentację kilkakrotnie, w 1954 roku dotarł z nią do ćwierćfinału mistrzostw świata rozgrywanych w Szwajcarii.

Jego pomysł na grę budził wiele kontrowersji – dla wielu było to najzwyklejsze „mordowanie” futbolu. Rappan bronił się przed tymi zarzutami. – W reprezentacji Szwajcarii taktyka odgrywa ważną rolę – powiedział w jednym z rzadkich wywiadów dla magazynu „World Soccer” przed MŚ 1962. – Szwajcar nie jest naturalnie uzdolnionym piłkarzem, lecz zazwyczaj trzeźwo podchodzi do rzeczywistości. Może zostać przyuczony do myślenia przyszłościowego, kalkulowania – tłumaczy. – Zespół może zostać wybrany na dwa sposoby. Albo masz jedenaście indywidualności, mających naturalne zdolności pozwalające im na pokonanie rywali – na przykład Brazylia – lub masz jedenastu przeciętnych zawodników, którzy muszą stać się częścią pewnej koncepcji, planu. Ten plan ma za zadanie wydobycie najlepszych cech każdej jednostki na korzyść zespołu.

Sposób Rappana wywarł ogromny wpływ na reprezentację Szwajcarii. Nawet gdy jej nie prowadził, kolejni trenerzy używali jego systemu. Na MŚ 1950 dzięki „verrou” Szwajcarzy zremisowali z Brazylią 2-2 w fazie grupowej. To spotkanie z wysokości trybun oglądał Juan Lopez, trener Urugwaju i jak pisze Jonathan Wilson w swojej książce „Inverting the Pyramid” zainspirował się ich systemem, zestawiając skład przed decydującym o mistrzostwie świata meczem z „Canarinhos”. Obrońca Matias Gonzalez grał niczym libero, a od Helwetów zaczerpnął również indywidualne krycie brazylijskich skrzydłowych. Co było dalej, wszyscy wiemy – Urugwajczycy doprowadzili całą Brazylię do płaczu, wygrywając 2-1, zabierając im wydawałoby się pewne mistrzostwo.

Powszechnie twierdzi się, iż na bazie „verrou” powstało włoskie „catenaccio”, choć według Wilsona to teza nie do udowodnienia. Catenaccio na Półwyspie Apenińskim upowszechnili Nereo Rocco oraz Helenio Herrera, który z Interem w latach 60. zdobył trzy mistrzostwa Włoch oraz dwa puchary Europy. Sam Herrera twierdził, że na pomysł wpadł podczas jednego ze spotkań we Francji około 1945 roku, gdy jeszcze jako piłkarz grał w systemie WM na lewej obronie – broniąc jednobramkowego prowadzenia (które później stało się jego znakiem rozpoznawczym), cofnął się za linię obrony instruując lewego skrzydłowego, by zastąpił go na jego pozycji. Później korzystał z tego wariantu podczas kariery trenerskiej. Niestety, nie da się zweryfikować tej opowieści, wobec czego nigdy możemy się nie dowiedzieć, czy Rappan wywarł bezpośredni wpływ na włoski futbol.

Duch Rappana wiecznie żywy

Szwajcarzy do dziś przywiązują sporą wagę do defensywy. Obecnie dzierżą rekord minut bez straconej bramki na mistrzostwach świata – od 1994 do 2010 roku grali na trzech imprezach, podczas których byli niepokonani przez 559 minut. W 2006 roku zostali jedyną drużyną w historii, jaka odpadła z mundialu bez straconej bramki (przegrali z Ukrainą w 1/8 finału dopiero po rzutach karnych). W eliminacjach do tegorocznego mundialu w dziesięciu meczach stracili sześć bramek, choć warto zwrócić uwagę na fakt, iż aż cztery stracili w jednym meczu z Islandią. Oznacza to, że czyste konto zachowali w siedmiu meczach eliminacyjnych. Czy postawa defensywy pozwoli im wyjść z grupy w której rywalami będą Ekwador, Francja oraz Honduras?

Embed from Getty Images
Wspominając reprezentację Francji z MŚ w 1998 roku, zapewne większości na myśl przychodzi Zinedine Zidane strzelający dwie bramki w finale. Dla innych może to być młody Thierry Henry, który trzema bramkami zdobytymi podczas tego turnieju pokazał się szerszej publiczności. Jednak równie ważna w tym historycznym dla Francuzów triumfie była linia defensywy złożona z „czterech muszkieterów”.

Lilian Thuram, Marcel Desailly, Laurent Blanc, Bixente Lizarazu. Ta czwórka utworzyła blok obronny, który w trakcie turnieju został złamany jedynie dwa razy – w meczu fazy grupowej z Danią (rzut karny), a po raz drugi w półfinale z Chorwacją. Biorąc pod uwagę defensywy wszystkich mistrzów świata, jedynie dwie reprezentacje mogą się równać tej Francji – jest to Hiszpania z 2010 roku (dwie bramki stracone w grupie, czyste konto w fazie pucharowej) oraz Włochy sprzed ośmiu lat (bramka samobójcza w grupie i rzut karny w finale). Obrona czasem rzeczywiście wygrywa turnieje.

Czwórka obrońców kryła strefowo, nie indywidualnie. Blanc zazwyczaj pełnił rolę libero, a w zabezpieczaniu dostępu do bramki pomagali również środkowi pomocnicy, czyli Didier Deschamps i Emmanuel Petit.

Francuzi swoją żelazną obronę częściowo zawdzięczali Włochom. W trakcie rozgrywania mundialu w Serie A, która była wówczas najmocniejszą ligą na świecie, grali Marcel Desailly i Lilian Thuram, niedługo później zagrał tam również Laurent Blanc. – To miejsce, gdzie dojrzałem jako profesjonalny piłkarz – mówił po latach Thuram.

Co najważniejsze, „muszkieterowie” nie ograniczyli się wyłącznie do bronienia. To oni ratowali reprezentację w kluczowych momentach, jak wtedy gdy Blanc zdobył tzw. złotego gola w 1/8 finału z Paragwajem. Jednak przypadek Thurama jest prawdopodobnie ewenementem na skalę światową. W całej swojej reprezentacyjnej karierze zagrał w 142 spotkaniach. Strzelił dwie bramki. Obie w tym samym meczu.

27 sekund po rozpoczęciu drugiej połowy półfinału z Chorwacją Thuram na chwilę stracił koncentrację. Złamał linię spalonego, co z zimną krwią wykorzystał Davor Suker. Chorwaci byli na tę chwilę w finale mistrzostw świata, a w przypadku porażki Thuram stałby się kozłem ofiarnym. Jednak radość Chorwatów nie trwała nawet minutę. Zdenerwowany francuski obrońca odebrał rywalowi piłkę przed polem karnym, oddał ją do Youriego Djorkaeffa, by po chwili po jego podaniu stanąć oko w oko z chorwackim bramkarzem, Drażenem Ladiciem. Zachował spokój i wyrównał stan meczu na 1:1, odkupując swoje winy sprzed kilkunastu sekund.

W 69. minucie ponownie znalazł się z piłką tuż przed polem karnym i nie widząc zbyt wielu możliwych opcji rozegrania, zdecydował się na uderzenie lewą nogą. Tym, że piłka wpadła do bramki Chorwatów, najbardziej zdziwiony był sam Thuram, który ukląkł na murawie i zastygł w bezruchu, podczas gdy koledzy pospieszyli do niego z gratulacjami. W dużej mierze dzięki tym golom Thuram został uznany za trzeciego najlepszego piłkarza tych mistrzostw.

Jednak w tym samym meczu miejsce miał dramat Laurenta Blanca. 8 minut po wyjściu na prowadzenie Zidane miał wykonywać rzut wolny. W polu karnym o pozycję walczył Blanc ze Slavenem Biliciem. Nagle Chorwat upadł na murawę, zwijając się z bólu. Sędzia tego spotkania pokazał Francuzowi czerwoną kartkę, choć dla wielu Francuzów była to skandaliczna decyzja – owszem, Blanc ciągnął za koszulkę i wykonał ruch ręką w kierunku Bilicia, lecz go nie uderzył. Dziś w tej sytuacji prawdopodobnie również ujrzałby czerwoną kartkę, lecz złość publiki została skierowana na Bilicia.

Dla Blanca była to pierwsza i jedyna czerwona kartka. Za karę nie mógł zagrać w wielkim finale mistrzostw świata, co stanowi prawdopodobnie największy koszmar każdego profesjonalnego piłkarza. FIFA oczywiście nie zdecydowała się na odwrócenie decyzji o jego zawieszeniu.

Po latach Bilić wytłumaczył, iż w tej sytuacji nieco spanikował i upadł na ziemię, by samemu nie dostać żółtej kartki. Dostał ją we wcześniejszym meczu 1/8 finału z Rumunią. W konsekwencji mógłby go ominąć finał lub mecz o 3. miejsce. Blanc nie ma żalu do Chorwata, całą winę za zaistniałą sytuację przypisał sobie.

Jednak ostatecznie mistrzostwa skończyły się dla Francuzów szczęśliwie, pomimo braku Blanca w ostatnim meczu z Brazylią (zastąpił go Frank Leboeuf) i czerwonej kartki Desailly’ego (znalazł się wśród 5 najlepszych obrońców turnieju). „Les Bleus” nawet grając w 10 nie pozwolili Brazylijczykom, by ci w jakikolwiek sposób zagrozili ich bramce. Ronaldo, Bebeto czy Rivaldo nie mieli tego dnia nic do powiedzenia i szkoda, że czasem ten mecz sprowadza się wyłącznie do goli Zidane’a czy teorii spiskowych związanych z Ronaldo, które miały tłumaczyć jego fatalną dyspozycję tego dnia.

Ten sam szkielet defensywy zachowany został podczas EURO 2000. Tym razem obyło się bez czerwonych kartek i innych dramatycznych sytuacji związanych z obrońcami. Ich gra stała się nieco mniej imponująca, gdyż Francuzi w sześciu meczach turnieju tylko raz zachowali czyste konto – choć wiązało się to bardziej ze zmianą stylu gry na bardziej ofensywny, aniżeli rzeczywistym spadkiem formy samych piłkarzy. Dzięki zwycięstwu na belgijskich i holenderskich boiskach Francuzi stali się pierwszą reprezentacją w historii, która w tym samym momencie dzierżyła tytuł zarówno mistrza świata, jak i Europy. Tych sukcesów, największych w historii francuskiego futbolu, nie byłoby bez Thurama, Desailly’ego, Blanca i Lizarazu.

Embed from Getty Images

Gdy rodzi się nowa „złota generacja”, jej członkowie muszą sprostać wygórowanym oczekiwaniom. Niektórym, jak reprezentacji Francji z 1998 roku, ta sztuka się udaje i przechodzą do historii jako zwycięzcy. Jednak portugalska złota generacja nigdy nie weszła na szczyt futbolowego świata, choć miało być inaczej.

Jej narodziny datowane są na dzień 3 marca 1989 roku. To wtedy w Arabii Saudyjskiej na mistrzostwach świata do lat 20 podopieczni Carlosa Queiroza sięgnęli po pierwsze trofeum na arenie światowej. Dwa lata później powtórzyli ten wyczyn we własnym kraju. Członkami tych kadr byli tacy piłkarze, jak Joao Pinto, Rui Costa, Capucho, Luis Figo, Abel Xavier czy Fernando Couto. Gdy w kolejnych latach dołączyli do nich Vitor Baia, Sergio Conceicao czy Nuno Gomes, wydawało się, że Portugalia jest skazana na sukces, a ci zawodnicy powtórzą młodzieżowe sukcesy już na seniorskich turniejach.

– Złoty okres portugalskiego futbolu był niesamowity. Ciężko pracowaliśmy, by stworzyć odpowiedni system, i widzieliśmy, jak istotna będzie ta generacja już parę lat później, gdy większość tych piłkarzy odnalazła się w seniorach – wspominał ten okres Carlos Queiroz w wywiadzie dla oficjalnej strony FIFA. – W tym czasie w portugalskiej federacji piłkarskiej stworzyliśmy kulturę, która nie skupiała się wyłącznie na teraźniejszości, lecz również na przyszłości kadry narodowej. To ma miejsce również dzisiaj – powiedział Queiroz. Obecny selekcjoner reprezentacji Iranu często nazywany jest „ojcem” tejże generacji.

Tacy zawodnicy jak Couto, Pinto, Rui Costa czy Figo znaleźli się w kadrze już na Euro 1996. Mieli wówczas od 23 do 26 lat, co sprawiało, iż już nie byli juniorami, tylko poważnymi piłkarzami grającymi w silnych klubach pokroju Fiorentiny, Parmy czy Barcelony. I o ile przez fazę grupową udało im się przedrzeć bez szwanku, wyprzedzając Chorwację, Danię i Turcję, o tyle odpadli już w ćwierćfinale z późniejszymi finalistami, reprezentacją Czech.

Na kolejnym wielkim turnieju, MŚ 1998, już nie zagrali. Wszystko przez remisy w spotkaniach z Armenią czy Irlandią Północną lub porażkę z Ukrainą. To przez nią Portugalczycy zajęli dopiero 3. miejsce w grupie eliminacyjnej za Niemcami i Ukrainą.

Dramat w Brukseli
Tym większa motywacja towarzyszyła Portugalczykom, by zmazać tę plamę na Euro 2000. Portugalczycy rozbili w pył swoich pierwszych czterech rywali – Anglię, Rumunię, Niemcy oraz Turcję – by dostąpić zaszczytu walki o finał. Tam zmierzyli się z Francją. Aż do 114. minuty utrzymywał się remis 1:1 po bramkach Nuno Gomesa i Thierry’ego Henry’ego. Z pozoru zwykły atak Francuzów przyniósł im jednak rzut karny po zagraniu ręką przez Abela Xaviera. Kilkuminutowa kłótnia między piłkarzami a sędziami nie zmieniła ich decyzji.

Luis Figo już wiedział, że Portugalia straciła kolejną wielką szansę. Zdjął koszulkę i zszedł z boiska. Warto przypomnieć, że w 2000 roku zastosowanie miała zasada „złotej bramki” – gol strzelony w dogrywce od razu kończył mecz. Vitor Baia nie zdołał powstrzymać świetnego strzału Zinedine’a Zidane’a i to Francja awansowała do finału, a następnie wygrała mistrzostwa Europy.

Mundial w Korei Południowej i Japonii był jedną z ostatnich szans na osiągnięcie czegoś wielkiego – piłkarze ze złotej generacji mieli już ok. 30 lat. Mistrzostwa te rozpoczęły się dla nich fatalnie, już po 36 minutach sensacyjnie przegrywali z USA aż 0-3. Pogoń nie zakończyła się sukcesem, przegrali 2-3. Odbili sobie to jednak na reprezentacji Polski, pokonując ją 4-0 po pamiętnych czterech bramkach Pedro Paulety. Po takim spotkaniu mecz o awans z Koreą Południową miał przypominać „spacerek”, lecz Portugalczycy nie umieli utrzymać nerwów na wodzy – już w 66. minucie przebywali na boisku w 9, a chwilę później stracili bramkę na 0-1 i sensacyjnie musieli pożegnać się z turniejem.

Blisko, bliżej, najbliżej

Lata niepowodzeń, a czasem wielkich klęsk miały zakończyć się wraz z Euro 2004. To miał być piękny, wręcz filmowy scenariusz – wielcy piłkarze osiągający swój największy sukces we własnym kraju pod koniec swych karier. Stara generacja już odchodziła, powoli zaczęła zastępować ją młodsza – Rui Costa musiał ustąpić miejsca Deco, Fernando Couto okazywał się gorszy od Ricardo Carvalho i nawet Luis Figo nie był już kluczową postacią w reprezentacji. Powoli zastępował go w tej roli 19-letni wówczas Cristiano Ronaldo.

Inauguracyjna porażka z Grecją miała być jedyną wpadką w drodze po mistrzostwo. Długo wydawało się, że tak w istocie będzie – kolejno Rosja, Hiszpania, Anglia i Holandia musiały uznać wyższość gospodarzy. W finale czekała już Grecja. Mało kto wyobrażał sobie końcowy triumf tej drużyny, której siłą była żelazna defensywa i zabójcze stałe fragmenty gry. Lecz Grecy w finale zaszokowali po raz ostatni, pokonując Portugalię po – a jakże – skutecznym rzucie rożnym.

Na mundialu w Niemczech zagrało już tylko dwóch członków złotej generacji, Luis Figo i Nuno Gomes. Z tego powodu 4. miejsce, czyli drugi najlepszy wynik w historii mundialowych występów trudno zaliczyć do ich osiągnięć. Zapamiętani zostaną przede wszystkim ze względu na grę w swoich klubach; gdy wspomina się ich występy w reprezentacji, zawsze na usta ciśnie się słowo „niespełnieni”, nawet pomimo faktu, iż czasy, w których grali, były najlepszym okresem w piłkarskiej historii Portugalii.

I choć obecna kadra może nie jest tak samo utalentowana jak te sprzed laty, to tacy piłkarze jak Pepe, Joao Moutinho czy Cristiano Ronaldo zawsze gwarantują grę o najwyższą cele. Może na jednym z kolejnych turniejów odeślą poprzednie porażki w niepamięć i sprawią, że to o nich będzie mówić się jako „złotej generacji”?

Embed from Getty Images

Obecność piłkarzy pochodzących z różnych państw, a nawet odmiennych kultur w jednej reprezentacji dziś nikogo nie dziwi. W tym kontekście najczęściej wspomina się o Niemczech lub Francji, lecz to Włosi byli pionierami w tym względzie.

W latach 30. XX wieku selekcjoner Italii, Vittorio Pozzo, zdecydował się włączyć do kadry kilku Argentyńczyków oraz Urugwajczyków. Nie istniały ku temu żadne przeszkody, gdyż piłkarze nazywani „oriundi” lub „rimpatriati” włoskie obywatelstwo dostawali z urzędu. Nie wszystkim podobała się taka polityka budowania kadry – przede wszystkim rywalom oskarżającym Włochów o nieczystą grę – lecz „oriundi” w większości mieli włoskich przodków i mówili w tym języku. Było to pokłosiem licznej emigracji z Italii do Ameryki Południowej, jaka miała miejsca na przełomie XIX i XX w.

– Jeśli mogą umrzeć za Włochy, mogą grać dla Włoch – w ten sposób Pozzo chciał uciszyć krytyków. Najlepiej zrobił to, prowadząc Włochy do dwóch kolejnych triumfów na mistrzostwach świata (1934 i 1938, jest jedynym trenerem w historii, który tego dokonał) oraz igrzyskach olimpijskich w Berlinie (1936). Być może nie dokonałby tego bez naturalizowanych piłkarzy. Bramkę w finale MŚ 1934 z Czechosłowacją zdobył Raimundo Orsi, który wraz z Luisem Montim zaledwie sześć lat wcześniej grał w finale IO w barwach…. Argentyny. Monti jest również jedynym piłkarzem, który grał w dwóch finałach mundiali w barwach dwóch drużyn (Argentyna 1930, Włochy 1934).

Sam cytat o umieraniu za kraj był jednak zupełnie nietrafiony, jeśli odbierać go dosłownie. Gdy zaczynała się wojna włosko-abisyńska niektórzy „oriundi” zostali przyłapani na próbie ucieczki do Francji, by uniknąć udziału w wojnie. Często uczucia wobec Włoch odgrywały jedynie drugoplanową rolę. Serie A była wówczas jedną z najmocniejszych i najbogatszych lig na świecie.

Po II wojnie światowej niewiele się zmieniło w tym względzie i nadal dochodziło do absurdalnych sytuacji. Pięć spotkań w barwach „Azzurri” zagrał Alcides Ghiggia. To ten sam zawodnik, który w 1950 roku doprowadził do płaczu całą Brazylię, gdy swoim golem na 2-1 dał mistrzostwo świata Urugwajowi. Wcześniej wyrównującą bramkę zdobył Juan Schiaffino – już dwa lata później reprezentował Włochy.

We włoskiej kadrze grał również Jose Altafini, który w 1958 roku zdobył mistrzostwo świata w barwach Brazylii. Był to jeden z ostatnich takich przypadków, gdyż niedługo później FIFA zabroniła gry w dwóch różnych reprezentacjach. Dodatkowo od 1966 roku włoskie kluby nie mogły zatrudniać obcokrajowców. Miało to pomóc w kreowaniu rodzimych talentów, by przestać polegać na piłkarzach pochodzących głównie z Ameryki Południowej.

Liczba „oriundi” znacznie się zmniejszyła w kolejnych latach, lecz obecnie kilku z nich reprezentuje Włochy. Od czasu do czasu budzi to kontrowersje na Półwyspie Apenińskim. Ich zwolennikiem jest jednak obecny selekcjoner, Cesare Prandelli, który woli ich nazywać „nowymi Włochami”. Do tej pory zależnie od różnych źródeł i sposobu liczenia miejsce we włoskiej kadrze znalazło ponad 40 „oriundi”.

Ostatnim z nich jest Gabriel Paletta. Obrońca Parmy w barwach „Azzurri” zadebiutował 5 marca tego roku w meczu towarzyskim z Hiszpanią. W reprezentacji Włoch gra za sprawą swojego pradziadka, który wiele lat temu wyemigrował z Kalabrii do Argentyny. Na zbliżający się mundial w Brazylii powołani mogą zostać również tacy piłkarze jak Pablo Daniel Osvaldo (pochodzi z Argentyny, pradziadek wyemigrował z Włoch w XIX w.), Thiago Motta z Brazylii za sprawą włoskiego dziadka czy urodzony i mieszkający do 12. roku życia w USA Giuseppe Rossi.

Najbardziej znanym przykładem „oriundi” w ostatnich latach był Mauro Camoranesi. Grał we włoskiej kadrze ze względu na – a jakżeby inaczej – pradziadka. W reprezentacji zagrał 55 razy, najwięcej ze wszystkich „oriundi” w historii Włoch, choć uważa się za Argentyńczyka, a podczas wygranych MŚ 2006 nie śpiewał hymnu włoskiego, gdyż… nie znał tekstu. Słowa Vittorio Pozzo po raz kolejny nie znalazły potwierdzenia, lecz koniec końców najważniejszy jest wynik.